Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/20

Ta strona została przepisana.

— A co? Mówiłem, że nie da. A co? moja prawda! Długo nie wraca, a więc nie dał, bo gdyby dał, toby chłopak z radości prędko przyleciał. Tak to, tak. Ludzie nigdy nie pamiętają, co wzięli, a tylko to liczą, co dają. I już mu on pewnie policzył, policzył! A przecież sam był biedny, sam brał. Pamiętam, przyjeżdżał do mego obozowiska. Zabijałem natychmiast najspaśniejszego z mych trzystu renów. Tłuszczu na garbie i żebrach, ot ile — i pokazywał słuchaczom, składając cztery palce. — Krwi, wnętrzności moc! I on syt, i jego psy syte, i wszyscy syci. Warzymy przedewszystkiem ozór, chrapy, wątrobę I serce.
— Taaak? — zawtórowali rozciekawieni słuchacze.
— A jakże, jak wypada na cnego gościa. W obozowisku pełno ruchu. Moja kobieta uwija się, córki jej pomagają: robią kiełbasy z krwi, czyszczą wnętrzności, rąbią, warzą, pieką. Z kotłów para smakowita bucha, aż mdli. A my siedzimy sobie z Andrzejem u ogniska, na przednim miejscu, na wysokiem podścielisku z pachnących, modrzewiowych gałązek, i zapijamy wódeczkę. Takie to były czasy. Były, ach były! I byłyby zawsze, i byłyby wciąż, ale... nie urodziła chłopca, nie urodziła — kiwnął głową na żonę, która zrozumiawszy, że o nią chodzi, lękliwie a chyżo zwróciła ku niemu głowę, aż zabrzęczały jej kolczyki, długie, ramion sięgające.
— Co tam chłopca! Jeden czort! Ja urodziłam dwóch, a jednak umieram z głodu — posępnie zauważyła gospodyni.
— Grzech, stara! och grzech, i nie ustawa, tak skarżyć się na Boga. Czyż my jedni? Wola Jego — zaprzeczył jej żywo z trudnością dyszący gospodarz.
— Nie wraca Ujbanczyk, nie wraca! — znów ktoś westchnął.