Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/203

Ta strona została przepisana.

się, o co chodzi, i próbował także dostać się do wnętrza. Ale tym razem ciekawość zapanowała nad uprzejmością Jakutów względem niego: przez zwartą ścianę słuchaczy nie mógł się przebić do drzwi, pozostał więc na dworze, zadawalając się temi wiadomościami, jakich udzielały mu podsłuchujące pode drzwiami kobiety.
— Co za grzech — szeptały wstydliwie niby do siebie, ale tak głośno, by mógł je usłyszeć, i w tym dziwacznym żargonie, jakiego zwykle używano, gdy chciano, aby ich rozumiał.
Paweł słuchał z początku z zajęciem, siląc się pochwycić wątek ich mowy, ale w końcu uciekł ze wstrętem, takie bezwstydne, wcale nie dwuznaczne słowa płynęły z tych ust niewieścich, jeszcze młodych i świeżych. Legł na stosie drzewa, złożonego pod płotem i począł rozmyślać. Nad nim wisiało blade, obce niebo, poza nim szumiały niezrozumiałe głosy, wobec tego możność zapełnienia czekających go tu lat pobytu jakiemkolwiek uczuciem, jakąkolwiek pracą, choćby dla siebie tylko, ale zdolną porwać i uszczęśliwić, bladła, nikła, rozpływała się niby dym gasnącego ogniska.
— Pawle! Pawle! panie Pawle! — rozległ się głos Ujbanczyka w pobliżu.
Zebranie było skończone. Jakuci rozchodzili się do domów, a chłopak szukał go po podwórku wraz z ojcem, chcąc się widocznie pożegnać.
— Tutaj jestem! — zawołał Paweł. — No i cóż? — spytał, zaglądając w markotną twarz chłopca.
— Co ma być! Zwyczajnie, wygrał, jak mysz u łosia. Mówiłem, lepiej bez sądów, zgódźmy się. Ale nie, nie ustawa, powiada. A skrupiło się na mnie, rozumie się.