Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/205

Ta strona została przepisana.

— Z jakiej racyi? — zawołał z oburzeniem. — Przedewszystkiem mnie nie pytano, czy się na to zgodzę; a po drugie, dwanaście rubli aż nadto dosyć za tę lichą strawę, jaką dostaję u Andrzeja — porywczo zerwał się z miejsca, aby biedz do jurty.
— Bój się Boga, tylko nie mów, żeś się ode mnie dowiedział — krzyknął Ujbanczyk. — Ja wyprę się wszystkiego!
— Dobrze, dobrze!
Obrady były skończone, ale w izbie znajdowało się jeszcze dużo Jakutów, gdy wszedł Paweł. Zbliżył się do Andrzeja, rozmawiającego z Filipem i odezwał się ostro, łamanym językiem jakuckim:
— Tyś zły!... Zebranie! potrzeba... zebranie!
Bogacz zamrugał oczyma, ale udał, że nie rozumie.
— Co on mówi? Czego on chce? Zebranie, zebranie! Ty wiesz przecie, Rosyaninie, że my po rusku zgoła nie rozumiemy. Nie rozumiemy — tłómaczyli się lękliwie — a tłómacza niema, odszedł — powtarzali uparcie. Dopiero kiedy Paweł, uderzywszy pięścią w stół, krzyknął z gniewem: — Zebranie! — zaczęli „szanowni“ zasiadać leniwie na opuszczonych ławach i wezwano Ujbanczyka. Wówczas odegrała się komedya, której Paweł długo nie mógł wspomnieć bez rumieńca. Naprzód tedy w imieniu całej gminy zaprzeczyli mu prawa mieszania się w ich sprawy.
— To nasza rzecz! My od ciebie nic nie żądamy. Czegoż ci trzeba? — przekładali mu łagodnie. — A więcej dać nie możemy, bośmy biedni, sam widzisz, jacyśmy biedni.
— Ja też od was nie żądam i nie chcę, abyście za mnie płacili — upierał się Paweł.
— Jakże więc będzie?
Tymczasem Andrzej ze zwykłą sobie bezczel-