Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/207

Ta strona została przepisana.

nareszcie z izby, ażeby na podwórzu rzecz swobodnie ogadać. Paweł z Ujbanczykiem pozostali w jurcie.
— Zostań u Andrzeja, lepiej ci nigdzie nie będzie! Tak mówi gromada — prosili, kłaniając się, deputaci gminy. — Nikt cię przyjąć nie chce, czas roboczy, w domu same kobiety, jedzenia mało. Zostań, albo wędruj z jurty do jurty, jak posieleniec.
— Do miasta! — odrzekł im na to Paweł.
— Do miasta nie można, zakazano. Nie pochwalą nas za to. Oj, nie! Powinieneś nas oszczędzać. Sam wiesz, ludzie myśmy prawu podlegli, nie to, co ty.
— Dobrze. W takim razie niech mi wynajdą na te parę miesięcy jaki dom pusty, a moją prośbę niech odeślą do miasta. Ryb będzie mi dostarczać gmina, ja zapłacę, za wszystko zapłacę.
Pokiwali głowami i odeszli oznajmić o nowej propozycyi cudzoziemca.
Tym razem narady trwały dłużej i nie przysłano deputatów, ale Pawła wezwano do koła.
Dom znaleźli; był nim letnik Andrzeja. Jedzenia dostarczać miał w miarę potrzeby dziesiętnik Mateusz, a o światło i opał Paweł sam powinien się był postarać.
— Wszyscy będą zajęci, a ty sobie gałązek nazbierasz, chróstu nałamiesz... Teraz ciepło, jak przyjdzie zimno, pogadamy...
Zaczęli umawiać się o ceny, a chociaż były znacznie wyższe od zwyczajnych, Paweł przystał na wszystko, wysłuchawszy usprawiedliwienia.
— My, ludzie swoi, prawda, sprzedajemy sobie tanio, ale i pomagamy darmo, gdzie trzeba, a z ciebie jaką mieć będziemy korzyść?
Pomimo to Paweł, obliczywszy na prędce, zaraz spostrzegł, że utrzymanie, wcale nie gorsze od