Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/215

Ta strona została przepisana.

Był więc, jak ta gałązka ze szczytów strącona na sam dół, zmuszona patrzeć na mozolne życie, ciężki trud korzeni i — więdnąć bezsilnie.
Chociaż porównanie to często przychodziło mu do głowy, nie było jednak w jego guście. Nie uważał on za słuszny, ani za korzystny, istniejący w niektórych społeczeństwach podział na tak zwane korzenie i kwiaty. Nie wierzył w żadne prawa przyrodzone, uświęcające podobny stan rzeczy. Przeświadczony był natomiast z całą wiarą młodzieńczej, do marzeń skłonnej duszy o potędze zbiorowej woli, wierzył w nieustający rozwój, w nieskończoną zdolność doskonalenia się ludzkiego ducha. Jeśli cierpiał, widząc, jak przodujące w tym pochodzie ludy błądzą po manowcach, jak marnotrawią czas, szpecą i niszczą źródła swej potęgi, to pewny był jednak, że chwila opamiętania nadejdzie, z oczu spadnie marna, złota opaska. Wówczas przyjdą i tu — na kresy szukać ludzi nietylko zdolnych kupić coś i sprzedać, ale braci wiernych i jedynych sprzymierzeńców w okropnej walce zgonu ludzkości, jaka ich wszystkich czekała. W to wierzył, za to cierpiał, a i dziś nawet dlatego jedynie uczył się, krzepił, spodziewał i... żyć pragnął.

XV.

Ciężkie jednak Paweł miewał nieraz chwile.
W końcu lipca rozpoczęły się słoty; zajęcia zwykłe musiały być przerwane i powróciła tęsknota.
Od morza zawiały nagle zimne wiatry, tyle napędziły wilgoci, taką masę chmur nagnały, że pogody nie można było spodziewać się prędko. Deszcz z małemi przerwami padał dzień i noc całą, a przez dach w letniku Andrzeja woda ciekła, jak przez stare sito. Nie było w izbie miejsca, gdzieby Paweł mógł spo-