Foka spoważniał także.
— Et, nie gadaj! Zgnije, na wylot przemoknie — odrzekł markotnie.
— Choć ta pociecha, że swego mamy nie dużo. Bydła karmić nie potrzebujemy, a kupcy wezmą, jakie jest. Gdzież pójdą? Przecie nie z mojej gnije winy. Twoje matczysko, Foka, zalewa się pewnie łzami, niby ten deszcz.
— Rzewnemi — westchnął chłopak. — Matula moja, kobieta soczysta, płacze o byle co.
— A Andrzej? — zapytał Paweł, któremu Ujbanczyk tłómaczył niezrozumiałe ustępy rozmowy.
— Andrzej wszystkich rozszarpać gotów, wszyscy drżą przed nim, i ja uciekłem — roześmiał się parobczak. — Cóż? pojedziemy? jak myślisz? — dodał, ukazując w stronę jeziora.
— W taki deszcz?
— Może przestanie, wiatr się odmienił. A zresztą ja myślę, że w polu nie gorzej, niż w takim domu; tu kapie, tam kapie, a ówdzie i ciurkiem się leje. W polu przynajmniej woda czysta, obłoczna, tu Bóg wiedzieć raczy, co tam na dachu wyrabiały psy i dzieci. Cóż? pójdziesz, hę? Weźmiemy kociołek, czajnik, herbaty. Foka ryb przyniesie. Urządzimy majówkę. Zanocujemy w naszej urasie, ona nie zacieka, tam czysto i sucho. Ogień rozpalimy suty, całego modrzewia zrąbiemy, jak to — ty lubisz. Chodź, proszę, a to bez ciebie jakoś nieskładno... może tam — tu znów mrugnął na niego tajemniczo — co nowego się okazało; w pogodę Andrzej nie puści, nie wyrwiesz się.
Paweł wahał się. Podmuchy zimnego wiatru, trzepoczące w oknie rozmokłym pęcherzem, zaprzeczały dowodzeniom Ujbanczyka, że „w czystem polu nie gorzej“, ale z drugiej strony już mu się śmier-
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/218
Ta strona została przepisana.