Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/219

Ta strona została przepisana.

telnie sprzykrzyło siedzieć w tej śmierdzącej budzie. Nęciła go przechadzka na świeżem powietrzu z perspektywą noclegu w suchej, ogrzanej urasie. Ale lękał się o książki, które mogły zamoknąć podczas jego nieobecności, popsuć się, zamazać, co było dla niego stratą niczem nie wynagrodzoną. Ujbanczyk usunął tę przeszkodę, urządziwszy nad niemi namiot z kołdry, po którego pochyłych ścianach woda spływała. nie mając czasu przecieknąć do wnętrza.
— A co? My Jakuci, tak zawsze! — pochwalił się, przyglądając się dziełu rąk swoich, a widząc, że Paweł, gotujący się do drogi, zabierał się do zzuwania butów i zakasywania spodni, zawołał:
— Nie trzeba, nie trzeba... my przecie pojedziemy. Na jeziorze zimno, tam i my buty wdziejemy. A w lesie to jeszcze nogi okaleczysz, zakulejesz, lepiej już buty zabłocić.
Jezioro było bardzo wzburzone; łodzie mieli drobne i ciężkie, gdyż od deszczu namokły; bali się więc wypłynąć na środek, musieli trzymać się brzegów, drogi nakładając. Foka wziął się na lewo, gdzie rodzina jego miała własną „zajezdkę“, a oni skierowali się na prawo ku rzeczce.
Płynęli pod wiatr. Paweł, siedzący na tyle łodzi, plecami oparty o brzeg Ujbanczyka, czuł, jak silnie pracował chłopak, z bałwanami.
— Przybij do brzegu, przesiądziemy się, ja trochę powiozę, wypoczniesz — prosił parę razy, ale chłopak zawsze odmawiał.
— Nie ruszaj się, nie ruszaj się tylko. Ja sam. Boję się ja twojej rosyjskiej jazdy.
Paweł zrozumiał przyczynę odmowy, gdy raz i drugi potężny bałwan schwycił łódź, a pianą zapluwszy im oczy, poniósł ich z sobą — więc nie nalegał. Trzeba było trzymać się brzegu, tymczasem