Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/221

Ta strona została przepisana.

Ciemne resztki chmur deszczowych, podartych na szmaty, śpiesznie uchodziły za bory i lasy, a z poza nich wypływały i nad okolicą przesuwały się spokojnie grzędy wysokich, kędzierzawych siwych obłoków.
— Byle tylko do jutrzejszego rana nie wypogodziło się całkiem, a to Andrzej zagniewa się — mruczał Ujbanczyk.
Dotarli nareszcie do ogrodzenia i spojrzeli na niwę: część jęczmienia bujniej wyrosła, wyległa z powodu deszczu, ale reszta, rzadziej posiana stała wesoło, szumiąc zielonymi, wąsatymi kłosami.
— Uruj! uruj! — krzyknął Ujbanczyk, przeskakując płot, zerwał jeden kłos i podniósł wysoko ku niebu: — Patrz, słońce! widzisz, i my będziemy jak inni.
Słońce, jakby posłuszne temu wezwaniu, wyjrzało przez jedno z obłocznych okienek, a od jego spojrzenia zajaśniała zielona, wodą nasiąkła okolica i szumiące kłosy zboża, i czerwona twarz Jakuta, stojącego wśród nich z ręką wyzywająco ku górze wzniesioną. Paweł stał oparty na płocie, przypatrując się z uśmiechem radości Ujbanczyka. Nie chciał go smucić uwagą, że cieszyć się jeszcze za wcześnie, że wspaniale wyglądające kłosy są jeszcze puste, i wiele trzeba będzie czasu i ciepła, ażeby zawiązki ziarna rozdęte i wody pełne, napełniły się drogocennym, pożywnym proszkiem.
— A co? Lodowata!... lodowata, a zawsze nie ostatnia! — gadał podniecony Ujbanczyk, gdy szli z powrotem do urasy. — Ach, gdybyś ty jeszcze został z nami, tak na zawsze... jakby to dobrze było — dodał, spoglądając pytająco na przyjaciela. Ale Paweł milczał i tylko spuszczone powieki zadrżały mu jakoś szczególnie. Zasmucony chłopak umilkł; dopiero w urasie gdy rozgrzani, rozweseleni siedli do stołu,