Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/231

Ta strona została przepisana.

ruchu, upokorzona, w chłodnem, zwycięskiem, wrogiem mu powietrzu, w obcem otoczeniu...
Oparci o górną żerdź płotu, długo patrzeli w milczeniu.
— Niema co, wracajmy — wyrzekł z westchnieniem Ujbanczyk. — Andrzej zauważy, że mnie tak długo niema i będzie się gniewał. A my, już ja to widzę, ludzie z twarzą zwróconą wiecznie ku ziemi.
Zimna, surowa, krótka jesień przemknęła szybko. Ptactwo odleciało; na łąkach miejsce kopic zastąpiły samotne, wysokie, płotami ogrodzone stogi. Po domach kobiety zasiadły przed ogniem, szyjąc i reparując zimową odzież, a mężczyźni znów w lasy wyruszyli na łowy.
Pawła przestano odwiedzać, a zresztą nie było go nigdy w domu, gdyż porzuciwszy książki, włóczył się ciągle po lasach, żegnając się z przyrodą, która w ciemnościach nocy zimowej, na długo miała mu utonąć. Czasami, zatęskniwszy do ludzi, wstępował do najbliższej sadyby, grzał się u ogniska, wypytywał o nowiny, których, w miarę, jak podsychały błota, dolatywało coraz więcej, potwornych jak smoki, niedorzecznych, niewiadomo przez kogo przyniesionych.
— Nasz cesarz pokłócił się z chińskim bogdychanem, herbata drożeje — oznajmiano mu konfidencyonalnie.
— W mieście, powiadają, rosyjska dziewczyna powiła szczenię... I matkę i dziecko posadzono do kozy! Nic dobrego z tego nie wyniknie.
Kościelnemu z Momy przyśniło się, że za pięć lat będzie koniec świata.
Wreszcie niby grom straszny gruchnęła wieść:

— Na tundrze grasuje „babula“[1].

  1. Ospa.