Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/247

Ta strona została przepisana.

— Dziwią się? — powtórzył Paweł z uśmiechem — mówisz, że się dziwią. Niedawno przecie nie dziwili się wcale.
Ale życie zbyt słabo pulsowało w jurcie czarownika, aby na długo podtrzymać chwilowe podniecenie gasnących sił cudzoziemca. Tu spano długo, jedzono nędznie, a często, do gawędy też niemałą objawiano ochotę — tylko tłómacz nie zawsze był obecny.
Ujbanczyk prawie ciągle był poza domem; to oglądał w lesie swoje samotrzaski i pułapki, to u Andrzejowej koło domu porządki robił, lub u którego z sąsiadów pracował, jak każdy z młodych ludzi wogóle. Wracając do domu, tak był zmęczony i śpiący, iż trzeba było nie mieć sumienia, żeby go męczyć tłómaczeniami.
O nauce nie wspominano też jakoś, ale nie dla braku czasu i światła, jak to Paweł z początku myślał. Ujbanczyk wolał spać, lub siedząc przed ogniem, wygrzewać plecy, wówczas nawet, gdy udało się u sąsiadów wyprosić rybiego tłuszczu do kaganka. Tajga tak skamieniała, że nic z niej nie było można „dobyć“, mógł więc chłopak w domu siedzieć. Gawędy jego z Pawłem, po dawnemu szczere i przyjacielskie, utraciły jednak namiętny swój, barwny charakter; stały się krótsze i powszednie. Przestał już pytać o to, jak żyją na południu i na zachodzie, o czem tam myślą i do czego dążą. Jeśli zaś napadało go „uczone“, jak nazywał usposobienie, brał Ewangelię i, schylony przed ogniem, bąkał jej pełne znaczenia, a po jakucku dziwnie jakoś brzmiące słowa. Nie dbał jednak widocznie o znaczenie tego, co czytał i zaczynał zawsze z największą fantazyą, umiany prawie na pamięć rozdział o tem, że „Abraham zrodził Izaaka, Izaak Jakóba, a Jakób Judę“. Cieka-