Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/251

Ta strona została przepisana.

głową, śledząc za sobą z niepokojem i czując, że coś zeń w przestworza uchodzi, chyżo, bezpowrotnie jak krew z otwartych żył ciała...
— Cóż ty, cudzoziemcze, nic nie jesz? — łagodnie strofował go Mateusz, widząc go niezwykle markotnym. — Nie może przecież człowiek wciąż myśleć i myśleć. Nie ustawa! Trzeba niekiedy i uśmiechnąć się i podjeść. Ot tak! — pochwalał, jeśli Paweł próbował mu się uśmiechnąć lub brał za łyżkę.
— Co mu jest? czego mu potrzeba? Nie ostatni przecież jesteśmy ludzie — niespokojnie pytał syna, widząc, że jedzenie jakoś nie szło Pawłowi, a uśmiech przemknął tylko po jego twarzy.
— Albo ja wiem. Wszystko to pewnie od poczty. Jeszcze się tu u nas rozchoruje. Kiedyż bo ona przyjdzie przeklęta! — krzyczał rozgniewany Ujbanczyk. — A i nasz człowiek guzdrze się także. Siedzi w mieście bez żadnej potrzeby; pewnie gra w karty za gromadzkie pieniądze.
— To prawda — potakiwał mu Mateusz — żadnego wyrozumienia nie mają, żeby tak męczyć dziecko. Oczy, wyglądając, wypatrzył!
— Ach, nie! Nikt tu pewnie nie winien. Nie przysyłają, bo może niema co. Pieniądze otrzymał posłaniec gromadzki, więcej może nic niema. Towarzysze mają dość swoich kłopotów, zapomnieli; a rodzice moi starzy, jak wy. Czasu upłynęło dużo, kto wie, co się tam stało! — tłómaczył im Paweł, a jednocześnie czuł, jak spazmatycznie ściskało mu się serce.
Czas, pomimo, iż dłużył się nieskończenie, uciekał szybko; zima zapadała głucha, mroźna, skrzepła; słońce nie ukazywało się już na horyzoncie, brzask różowy, który dotychczas oddzielał dobę od doby, zmalał do wązkiego, krwawego paska, na krótko