Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/252

Ta strona została przepisana.

ukazującego się na południowej stronie nieba. Nareszcie zniknął i ów pasek i noc ametystowa, jednolita, nieprzerwana, milionami gwiazd połyskująca, zaległa widnokrąg od końca do końca.
— Długo to tak potrwa? — zapytał Paweł.
— Czterdzieści dni.
— Do miasta! do miasta! jeśli mię nie zawieziecie, pójdę piechotą. Ja nie mogę, ja nie chcę. Powiedźcie, że was groźbami i siłą zmusiłem. Niech mnie ukarzą, wyślą w gorsze strony ale teraz niech będzie temu koniec, niech będzie koniec.
Koniec istotnie zbliżał się, ale zupełnie inny.
Jakuci, zebrawszy „małą radę“, przekonani dowodzeniami Pawła, a bardziej jeszcze widokiem jego podniecenia i zdenerwowania, wysłuchawszy opowiadania Mateusza o tem, jak codziennie nieśpi, nie je, po nocach się włóczy, wściekać się zaczyna, postanowili odwieźć go do miasta, nie czekając pozwolenia. Tłómaczyli się tylko, że natychmiast uczynić tego nie mogą, gdyż reny gromadzkie zabrał Andrzej i nie dostawało im podróżnej odzieży.
— Czekałeś tyle, poczekaj jeszcze dni parę. Andrzeja tylko patrzeć. On przywiezie jedno i drugie.
Musiał się Paweł zgodzić, i oczekiwanie poczty zamieniło się w oczekiwanie przybycia bogacza, bliższe, pewniejsze, a więc bardziej trawiące. Zgorączkowany, bezsenny, wstrząsał się boleśnie na każdy dźwięk niespodziany, na każdy głos lub szelest, dolatujący go z zewnątrz.
— Jadą! słyszycie?
Nikt nic nie słyszał, ale on im nie wierzył. Nadziewał czapkę, kożuch, rękawice i szedł wartować