Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/253

Ta strona została przepisana.

na płaskim dachu jurty. Wokoło jednak cicho było, głucho, ciemno, tylko gdzieś w dali jęczała ziemia w uściskach mrozu, lub gwiazda nizko w tumanach kołysała się drżaca.
Nareszcie pewnego dnia zaskrzypiały płozy, zaruszały się cienie i długa karawana sani wypłynęła z mgły.
— Ujbanczyk jadą!... Przyjechali!... Są już blizko! Wstawajcie!
— Kto? co? Pewnie kupcy!
Syn i ojciec, pomrukując, wypełzli natychmiast z pościeli, rozpalili ogień, naciągnęli „eterbes‘y“ narzucili świty i wyszli.
— Gdzie? gdzie oni?
— Ot tu... widziałem!
— Co za grzech! Tu i drogi niema...
— Ależ doprawdy! Zawrócili pewnie albo mimo przejechali... Ot, słyczycie? Znowu!
W imię Ojca i Syna... nic nie słyszymy.
— Nie słyszycie... szeleści!
— Ach, nie! cudzoziemcze! To nie śniegi skrzypią, to gwiazdy gadają.
Oszukawszy tak parę razy siebie i innych, nieśmiał już więcej ich budzić. A gdy niepokój zbyt silnie mu dokuczał, zaczynał liczyć do tysiąca, szeptał wiersze, wreszcie ogień rozpalał i ze spuszczoną głową, z zaciśnięterni zębami czekał pokornie, aż ludzie wstaną. Jak nieskończenie długiemi wydawały mu się te noce! jak długo spać mogli ci dzicy!
Raz jednak nie wytrzymał i, ubrawszy sie pośpiesznie, wybiegł w step z zamiarem dotarcia do sadyby bogacza. Skoro jednak znalazł się na śnieżnej równinie i wązka ścieżyna znikła mu z przed oczu wśród mgły i ciemności, otrzeźwiał. Zrozu-