Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/254

Ta strona została przepisana.

miał, że nie mógł ani widzieć, ani słyszeć z odległości dziesiątków wiorst, a to, co brał za rzeczywistość, było marą, wytworem wyobraźni, która rozhulała się, porwawszy wędzidła. Wrócił więc drżący do domu.
— Ujbanczyku... przyjacielu... nie śpij... wybacz, ja nie moge... ja się lękam... — prosił, budząc chłopaka.
Ten wstawał zdziwiony, ale posłuszny i siedział, drzemiąc przed kominkiem, a Paweł chodził po izbie i już się więcej do niego nie odzywał.
— Co za grzech! Złe cię zwodzi Pawle! a ty nie chodź! Niech Bóg uchowa! nie chodź! Choć wabi i prosi, nie poddawaj się! — wołali przerażeni staruszkowie, gdy syn nazajutrz opowiedział im nocny wypadek.
Ponieważ jednak minął już termin powrotu, naznaczony przez Andrzeja, wyprawili syna tegoż dnia jeszcze, ażeby się dowiedział, co słychać. Paweł chciał pójść z nim koniecznie, ale mu odradzali, tłómacząc, że nie ma odpowiedniej na mróz odzieży: chłopcu w drodze tylko preszkadzać, opóźniać drogę będzie, nie umiejąc radzić sobie dobrze z łyżami.
Ujbanczyk ze swej strony obiecał mu wrócić jak najprędzej.
Istotnie nie bawił długo i przyniósł wieści, ale niezbyt pocieszające.
— U Andrzejowej zwoływali „małą radę“. O Andrzeju nic nie słychać. O północy nie przybył jeszcze nikt. Myślą wysłać umyślnego na spotkanie bogacza. Niepokoją się, gdyż przyjechał z Zachodu „Kokora“ i brzydko gada o tundrze.
— Ech, co oni tam wiedzą! Od zachodu! Kto z nich jeździ na tundrę? Powtarzają stare bajki,