Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/264

Ta strona została przepisana.

przebiwszy drzwi ze grzytem, w step uleciała. WIdocznie Jakuci postanowili nie oddać się żywcem w ręce „babuli“.
Wściekły, drżący od zimna i wzruszenia, nie wiedział Paweł, co począć. Czekać, aż się uspokoją, nie było można. Nimby to nastąpiło, mogli go zabić lub psami zaszczuć, wreszcie i zmarznąć nie było trudno. Obejrzał się więc, pomyślał chwilkę i, odwiązawszy reny, wyprowadził je na drogę.
— Będę jechał, póki będzie moźna; objadę, step cały; znajdę jeszcze takiego, co, nie umarł, co mnie pozna. Nie wszyscy przecież widzieli dziś widmo.
Świsnął na reny, wskoczył na nartę i poleciał, jak strzała. Zwiesiwszy rogate łby, leciały zwierzęta, ciężko dysząc. Nie kierował nimi wcale, gdyż wszystko mu jedno było, dokąd go zawiozą, byle do ludzi; odwrócił nawet głowę, by uchronić twarz i oczy od bolesnych uderzeń śniegu, wyrzucanego ich kopytami. Gęsta mgła, wytworzona oddechem reniferów, otoczyła go, bieg narty ukołysał, zmęczenie i senność ubezwładniały. Czuł, jak zimno przejmowało go do kości, pod przepotniałą odzież wkradały się chłodne wietrzyki, w odwilgłem obuwiu zaczęły szczypać palce. Z utęsknieniem wyglądał czy nie błyśnie gdzie w ciemnościach światełko. Wreszcie po długiej podróży zamajaczyły w oddali białe cienie lasu. Reny, sapiąc, biegły wprost ku nim. Po nierównościach, o jakie co chwila zaczepiała narta, odgadł, że zjechały z drogi, ale gdzie się to stało, nie wiedział. Wpadły w las, wbiegły na wzgórek, zatrzymały się i, odgrzebując szybko śnieg, poczęły łakomie mech szczypać. Zdziwił się Paweł, lecz widząc, że są zgłodniałe, dał im się posilić, a sam, by miejscowość rozpatrzyć, jął chodzić po borze.