Mgła festonami zwieszała się z gałęzi, gęstą zasłoną owijała zaśnieżone drzewa, tworząc z niemi dziwną całość, z poza której spoglądały gwiazdy, niby iskierki. Paweł złudzony podobieństwem, choć wiedział, że Jakuci w lesie zimowych siedzib nie zakładają, za temi iskrami zaszedł dalej, niż trzeba było.
— Może do letników przed zarazą uciekli — pomyślał sobie. — Czyż nie mówili, że ospa boi się lasów i że Czukcze dlatego do nich się kryją.
Ale daremne były poszukiwania Pawła: nigdzie śladów jurty i modrzewi odnaleść jakoś nie mógł. Wrócił więc na dolinę, brnąc przez zaspy śniegu do narty. Szedł wytrwale, znużony, wyczerpany, dziwiąc się, że tak długo nie widzi chwiejących się, wskutek tego łatwo dostrzegalnych łapiastych poroży reniferów. Nie wiedział jednak, że reny za zbliżeniem się człowieka nieruchomieją, stają jak skamieniałe, a ubielone szronem, nie różnią się niczem od otaczających je zarośli; mógł więc łatwo przejść obok, nie zauważywszy ich wcale. Domyślił się tego wówczas dopiero, gdy przeszedł wiorst kilka. Wrócił przeto raz jeszcze, narażając się na zupełne zbicie z drogi, i błądził, błądził coraz bardziej w las się zagłębiając, odpychając myśl tego, co się już stało, aż zupełnie opanowało go zwątpienie. Zbłądził, reny zgubił. To nie ulegało wątpliwości.
Siły go opuściły. Nie na długo jednak. Wypocząwszy, rozpoczął na nowo poszukiwania: zdeptał jak zając krawędź lasu, przejrzał każdy krzak — prócz tego może, pod którym stały żerujące zwierzęta — i nic nie znalazł! Reny wraz z nartą przepadły wśród zarośli, mgły i nocy, niby igła, wetknięta w wóz siana.
Tymczasem nogi odmawiały mu już posłuszeństwa, kolana uginały się pod nim, stopy piekły boleśnie,
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/269
Ta strona została przepisana.