i poruszać się nie chciały, oblewał zimny pot i dreszcz wewnętrzny wstrząsał ciałem. Przysiadł więc na pniu, nadsłuchując. Wokoło niego królowała taka martwa, nieruchoma cisza, że słyszeć można było, jak „gwiazdy gadają“. Miał słabą nadzieję, że głosy żerujących renów dolecą do niego w tej ciszy. Natężył słuch, skupił się w sobie. Po chwili szmery okrążać go zaczęły i płynąć falą nieprzerwaną: to pewnie renifery, szybko ruszając szczękami, mech żują! Porwał się, rzucił na oślep w kierunku szmerów, ale dźwięki uciekały przed nim, zawsze jednakowo wyraźne, ni bliższe, ni dalsze.
Przysiadł więc znowu zrozpaczony, zrozumiawszy, że jest igraszką urojeń. Ciche głosy, podobne do chrobotania szczęk żujących lub też tarcia rogów o drzewo, okrążyły go zewsząd. Ciężko dysząc, siedział na zwalonej kłodzie, biały od szronu, bezwładny, jak jeden z tych pni śpiących koło niego pod śniegiem. Nie dopuszczał do siebie tej myśli, nie mógł wprost wierzyć, żeby dla niego nie było już ratunku, że przyjdzie mu tu istotnie skamienieć, jak kłoda. Przecież on z własnej ochoty włóczy się tak po lesie, szukając wrażeń, a zechce, to wróci za chwilę do ciepłej jurty, do niedoczytanej książki, do rozpoczętej z Ujbanczykiem gawędy. Nagle zaszumiało, zatętniło w borze: to reny zerwały arkan i pędzą! Skoczył z pnia rozkrzyżował ramiona, aby je schwycić, i stał długo... aż fala krwi odpłynęła mu od czoła i zrozumiał, że to w głowie mu szumi, że w skroniach pulsują tętnice.
Las tymczasem nie przestawał ruszać się, szemrać, iść ku niemu... szybciej jednak biegło coś z jego głębi, jęcząc okropnie. Zdjęty przerażeniem, cofnął się kroków kilka i, dobywając sił ostatek, zaczął iść drogą. Zniknął las wkrótce, zniknęły lasu widziadła,
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/270
Ta strona została przepisana.