nawet usunąć się przed grożącą mu zgubą. A pocisk pędził, otoczony obłokami pary, tętniący, hałaśliwy. Trącana przezeń ziemia zakołysała się pod jego nogami, zadrżała i popłynęła. Wszystko przysłoniło się mlecznym tumanem, nawet gwiazdy poleciały w przestrzeń. Paweł zamknął oczy.
Gdy je otworzył, ujrzał w bliskości stojącą parę ciężko dyszących renów, za niemi nartę, na której siedział szronem ubielony człowiek z długim prętem w ręku; trochę dalej drugą parę renów i takąż nartę z siedzącym na niej mężczyzną.
— Kto tu? Kto tu!? — krzyczeli.
Paweł stał martwy, jak słup lodu.
— W imię Ojca i Syna! Jeżeliś ty mara, zgiń! przepadnij! Jeżeliś człowiek, powiedz kto jesteś?
Paweł nie był w stanie się poruszyć. Wówczas ten, który wyrzekł zaklęcie, podszedł ku niemu, trzymając przed sobą pręt poganiacza, i jął mu się pilnie przypatrywać.
— To pan! — zawołał po rosyjsku. — A my pana dawno już szukamy. Naczelnik okręgu kazał się kłaniać, przeprasza, że tak długo nic nie przysyłał, ale nie miał... nie przychodziło z gubernjalnego miasta...
— Tam... tam... Andrzej! — wyjąkał nareszcie Paweł, z trudnością poruszając zmarzniętemi szczękami.
— Wiemy, wiemy! Byliśmy. Same trupy! Wiozę panu lekarstwa, pieniądze, papiery.
— Le-kar-stwa... papiery! Tam... tam — powtarzał bezmyślnie Paweł, nagle zachwiał się i wyciągnął rękę.
Poskoczyli do niego, podtrzymali, na nartę złożyli i uwieźli.