Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/33

Ta strona została przepisana.

— A! to ty, Simaksin! A gdzież Lelija? — Chłopiec obejrzał się i, ujrzawszy opodal wiotką postać niewieścią, chylącą się do stóp Tunguza, by mu odpiąć łyży, umilkł.
— Cóż, ojcze! jakże się masz? — pytała dziewczyna. — A matka? Czy żyje jeszcze?
— Żyje.
— A dwa funty mąki, co wam posłał Andrzej, otrzymaliście?
— A jakże, ale ja nie wziąłem; będziem mieszkać dalej u Mateusza. Poczciwy stary) sprawiedliwy stary... On jeden nie wypędzał, choć u samego krucho, o krucho! W lecie, gdy minie głodówka, to i ciebie zabiorę; będziemy mieszkać koło niego w namiocie na wzgórku.
— Nie puszczą — odrzekła smutno dziewczyna, ale widocznie nie umiała się smucić długo, gdyż ujrzawszy wyciągniętą dłoń Ujbanczyka, przyjęła ją z wesołym uśmiechem.
— Cóż porabiasz, Lelijo?
— Co mam porabiać? Nie kwitnę, a więdnę... po tobie tęsknię, nie widzieliśmy się tak długo... od samego południa!.
— Ba-bat! od samego południa!... Nie kwitnę, a więdnę... Babat!... Od samego południa... południa... tęsknię — zakwokała z tym samym śmiesznym, trwożliwym gestem Simaksin.
Zachowanie się starej wywołało znowu huczny śmiech, z którym połączyło się wycie podrażnionych psów. Drzwi jurty stuknęły; zwabiony niezwykłym hałasem, ukazał się w nich mężczyzna tęgi, barczysty, w krytym skórą jakuckim kaftanie. Przestąpiwszy ostrożnie wysoki próg i wyprostowawszy się, postąpił kilka kroków ku umilkłym na jego widok dzieciom.