Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/34

Ta strona została przepisana.

— Co się stało? — zapytał. — A to ty, Ujbanczyk? I ty, stary, przywlókłeś się? Czegoż stoicie? Chodźcie do izby!
— Ja, Andrzeju, ja — mruczał Tunguz, ściskając podaną sobie dłoń. — Przychodzę podziękować ci, żeś o mnie nie zapomniał, a i córkę zobaczyć.
Jakut dumnie kiwnął głową i powrócił do jurty, wprowadzając ze sobą gości. Za nim szły dzieci, chichocząc i drażniąc starą Simaksin, która, jak echo, powtarzała ich ruchy i słowa. Gdy jednak weszli do izby, śmiechy i żarty ucichły. Kobiety i dzieci zwykłą drogą poza kominkiem, stojącym na samym prawie środku izby, tyłem do wejścia, przemknęły się na prawą, żeńską domu połowę. Tam pod ścianą, na ławie, siedziała naprzeciw ognia, odziana w futrzaną czapkę i takiż kaftan, chuda, żółta i wiecznie chora żona Andrzeja. Mężczyźni, z wyjątkiem Andrzeja, poszli wprost przed siebie w głąb chaty i, zatrzymawszy się na środku, skierowali oczy w kąt, wejściu przeciwległy, gdzie pod powałą, na małej półeczce mieściły się okopcone obrazy świętych. Zdjąwszy czapki, przeżegnali się trzy razy z namaszczeniem, powagą i trzykroć uderzyli czołem; poczem dopiero zaczęli witać się z domownikami.
— Cóż słychać? rozpowiadajcie! Jakże się miewasz, Rosyaninie! — odezwał się po rosyjsku, dźwięcznym, ale nieszczerym głosem Ujbanczyk, wyciągając rękę do człowieka, leżącego za stołem na ławie narożnej, stykającej się z tą, nad którą wisiały obrazy. Zagadnięty podniósł się i usiadł, wyciągniętej jednak ręki nie przyjął; chwilę wpatrywał się w chłopaka wybladłemi, niegdyś zapewne błękitnemi oczyma, potem spuścił chmurnie głowę i bąknął niechętnie:
— To ty przyszedłeś!... A dobrze! Czegoż chcesz?