Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/36

Ta strona została przepisana.

że jeżeli się nie uspokoi, to go zwiążemy, i tyle! — zakończył surowo.
— Jutro pojedziemy do miasta. Czy dobrze? Zgoda? — począł po rosyjsku Ujbanczyk, udając, że tłómaczy słowa Andrzeja. — Panu tu pewnie niedobrze: jadło złe! Cóż robić, myśmy ludzie biedni, dzicy; jemy, co się trafi. Teraz przednówek, pan powiniem wybaczyć. Ani rena, ani krowy zabić nie możemy, bo wtedy nic nam się nie zostanie. Krowy i tak co rok od zarazy zdychają, mamy ich mało, a reny... Na czem wozilibyśmy pana naczelnika, popa, panów Rosyan? Na czem powieziemy towary? Bez renów my ludzie zgubieni, przepadniemy.
— Łotry! niegodziwcy! dlaczegoż wy się pastwicie nade mną? Cóżem ja wam zrobił? Czyżem sam tu z własnej woli przybył? — wybuchnął nareszcie posieleniec; dwie strugi łez gorących popłynęły mu po targanych konwulsyami policzkach i znikły w trzęsącej się brodzie.
— Cóż on mówi? — pytał z przykrym uśmiechem Andrzej.
— On mówi, że nam nic nie zrobił. Pyta, za co go prześladujemy?
— Nic nie zrobił? Taak! Niejedną on pewnie jakucką duszę wypruł z ciała swojemi rękoma... Och, niejedną! A teraz, kiedy się zestarzał, kiedy nic nie może, to udaje niewiniątko. Znamy się na tem. Innego on wart jeszcze obejścia; a on przecie jeszcze się skarzy, jeszcze wymawia, że go źle karmią — syczał Andrzej z nienawiścią.
Rosyanin przestał płakać i przysłuchiwał się uważnie gadaniu Jakuta.
— Co on mówi? — zapytał.
— On mówi, żeś niejednego pewnie zabił człowieka, więc za to.