słanie, już się więcej nie podniósł; utknąwszy głową w łachmanach, kąsał je, rwał i płakał.
Jakuci w milczeniu skupili się dokoła ognia.
— Znalazła sobie nareszcie Simaksin narzeczonego — próbował żartować Andrzej, lecz słowa jego tylko na twarzy Tunguza wywołały wymuszony uśmiech; inni unikali wzajemnie swego wzroku, a kiedy na dworze psy zaszczekały zajadle, z okrzykiem: „Reny! Dżjanha!“ chwyciwszy odzież, jaka się znalazła pod ręką, skwapliwie z jurty wybiegli.
Noc była pogodna; mrok rozwidnił się, gdyż księżyc pełen, świecący, o wyraźnych i ostro zarysowanych krawędziach, jak świeżo w obieg puszczona moneta, wzbił się już wysoko ponad równinę. Z dziedzińca jurty, która, podobnie jak inne zimowe sadyby tej miejscowości, stała wśród łąk, widać było wszystko dokoła, jak na dłoni. Przed jurtą rozpościerał się step śnieżny, miesiącem wysrebrzony; za jurtą majaczyły białe jak zastygła piana zarośla. W nich to właśnie coś trzeszczało, kotłowało się, ku nim uparcie zwracały się pyski ujadających psów. Nagle gałęzie rozstąpiły się i na jasną polanę wyskoczyło kilka cieni.
— Psy przywiązać! Otworzyć wrota zagonu! Żwawo! — krzyczał Andrzej.
Reny, spłoszone głosami i widokiem biegnących ludzi, stanęły, zbiły się do kupy, nastroszyły uszy i rogi. Para ich oddechu, rozsiana podczas biegu w powietrzu, otoczyła ciemne ich postacie muślinowym, przyświecającym obłokiem. Czarne, rosochate poroża chwiały się nad nimi, jak krzaki, kapryśnym wichrem szamotane. Trwało to krótką chwilkę. Na trzask nieprzestających się łamać gałzi zwierzęta drgnęły przerażone, zarzuciły na tył rogi i rozprószyły się na wszystkie strony, jak krople wody, ude-
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/38
Ta strona została przepisana.