rzonej kamieniem. Jednocześnie z lasu wypadły nowe cienie rosochate, niosące ludzi na grzbietach. Jeźdźcy, wydostawszy się na równinę, zwolnili wierzchowców i ostrożnie zaczęli objeżdżać zdala rozpierzchłe zwierzęta, starając się zbić je w gromadę i do zagrody zapędzić. Ci zaś, co byli na dziedzińcu, przyczaili się za płotami i budynkami. Wkrótce, bijąc się i ciężko sapiąc, reny wpadły tłumnie do okólnika, a Ujbanczyk, Lelija, Tunguz, dzieci, nawet stara Simaksin pobiegli pędem do wrót, ażeby zamknąć wyjście.
Tymczasem nadbiegli i łowcy w obłokach pary na swych rączych, laskonogich wierzchowcach. Na czele, na dużym, białym brodatym samcu jechał Dżjanha w bufiastym kaftanie, krytym czarnym półaksamitem, w jakuckim, futrzanym, ostrokończastym kołpaku na głowie; za nim na ciemnym reniferze, drobniejszych kształtów, podążał wyrostek w białej czukockiej „kuklance“[1] i tunguskiej, uszatej, do czepka podobnej bermycy; siedzieli na garbach zwierząt, bez siodeł i strzemion, kierując za pomocą rzemieni, przywiązanych do uździenic. Reny biegły ciężko, co chwila zapadając w głębokim śniegu, i oddychały gwałtownie, wywiesiwszy długie, spienione ozory. We wrotach jeźdźcy najechali z fantazyą na stojące tam kobiety, poczem zeskoczyli zręcznie, a raczej stoczyli się na ziemię, podparłszy się małemi pałeczkami.
Dżjanha krzyknął na Leliję, aby mu potrzymała rena i zaczął natychmiast od wyszytej paciorkami uzdy odwiązywać długi rzemień, służący mu za lejce.
— Ledwie żeśmy je znaleźli — opowiadał wesoło dziewczynie — leżą, śnieg je przysypał, rogi sterczą jak krzaki, las i las. Foka ich nie dojrzał,
- ↑ Bluza z futra sierścią na zewnątrz.