Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/43

Ta strona została przepisana.

scy już dawno zajęli swe miejsca, tylko Lelija, zastępująca chorą gospodynię, uwijała się jeszcze około komina, rozstawiając na rogach ogniska do góry dnem wypróżnione naczynia, aż ojciec krzyknął na nią gniewnie:
— Cóż ty, Lelijo, nie idziesz? Śpiesz się... Widzisz, że na ciebie czekamy.
Dziewczyna pośpieszyła zająć miejsce między wieczerzającymi.
Posieleniec, zjadłszy swoją porcyę, usunął się w kąt, wydłubywał mięso z zębów, patrzał z podełba z nietajoną pogardą i wstrętem na jedzących Jakutów. Nie czuł już ku nim nienawiści; obfity i pożywny pokarm znacznie go ułagodził, ale nic go z nimi nie łączyło, nawet poczucie wspólności pochodzenia.
— Także twór... boża — mruknął filozoficznie, żeńskim rodzajem przymiotnika, zaznaczając niezgłębioną różnicę, zachodzącą między nimi a sobą.
— Co on mówi? Może spróbuje naszej strawy? — zapytał Andrzej.
Ale Rosyanin przecząco pokręcił głową.
— Śmierdzi.
— A my od tego tłuściejemy — dobrodusznie zauważył Ujbanczyk. — Śmierdzi, powiada — przetłómaczył obecnym.
Jakuci podnieśli okrzyk zadowolenia.
— Każdy człowiek w środku śmierdzi i on też nie pachnie — odezwał się niespodzianie Foka.
Dowcip ten, któremu towarzyszyło gdakanie przestraszonej hałasem Simaksin, dolał jeszcze oliwy do ognia. Młodzież za lada słowem wybuchała śmiechem, aż wreszcie rozruszany Andrzej spróbował poprzeć zdanie Foki poważną sentencyą własnego wynalazku: