— A no, ma racyę. Dla ludzi wszystko jedno. Coś ty zjadł, a tylko dla ciebie dobre... i to nie na długo.
— Co i gadać! Ja kiedym chodził nad morze — począł Tunguz. Otarł usta i gotował się już illustrować wypowiedzianą myśl licznymi wypadkami z własnego życia, kiedy gospodarz powstał od stołu, żegnając się krzyżem świętym i spoglądając na obrazy. Opróżnioną misę zabrano ze stołu, rzuciwszy do niej zabrukane łyżki; wieczerza skończyła się. Goście zaczynając od gospodarza i gospodyni, podawali ręce wszystkim domownikom z kolei, co zabrało tyle czasu i sprawiło tyle ruchu, że wątek ogólnej rozmowy został zerwany. Wszyscy obecni, których nic już nie zatrzymywało, nie łączyło, rozpełzli się po kątach; Tunguz nieco markotny usiadł przed kominem koło słupa, który zakończał przegrodę, dzielącą dom na dwie równe połowy; naprzeciw niego na małym zydelku, tyłem do ognia umieścił się Andrzej z małą żelazną fajeczką o ustach; Andrzejowa, pokaszlując, powlokła się za przepierzenie, jak zwykle, do łożnicy, zasłanej niedbale włochatemi skórami, a w cieniu za kominem zebrała się młodzież pochichotać i porozmawiać półgłosem. U stołu pozostał tylko Rosyanin i Ujbanczyk, który, ile razy tu był, czuł się zawsze w obowiązku bawienia cudzoziemca.
— A z czego robią się filiżanki? — zaczął po długiem, przykrem milczeniu zwykłą swą w takich razach „uczoną rozmowę“.
— Z gliny, która się nazywa fajans, albo porcelana — odpowiedział leniwie posieleniec, wyciągając się na ławie.
— Patrzcie państwo, fajans albo porcelana — powtórzył po jakucku chłopak, spoglądając zwycięsko na obecnych.
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/44
Ta strona została przepisana.