niego to ciągłe obcowanie z „panami“, otrzymał od zarządu okręgowego kwit do magazynów mąki i pobiegł radośnie do wachmistrza.
Już był wieczór, zorza gasła, bezludne zazwyczaj uliczki opustoszały jeszcze bardziej, w oknach natomiast zaczęły gęsto połyskiwać światełka. Wachmistrza nadspodziewanie zastał Ujbanczyk w domu, ale ten tylko nań spojrzał z drugiego pokoju i nie spieszył się bynajmniej wyjść do niego. Czekał więc Jakut spokojnie, stojąc u progu kuchni dużej, zalanej światłem palącego się ogniska, pełnej kobiet rumianych, białolicych i jakichś ludzi, Jakutów i Kozaków, uwijających się po izbie, przenoszących jakieś naczynia, rzeczy i całkiem niezdających się zwracać na niego uwagi. Głodny i spragniony chłopak łykał drażniące zapachy potraw; markotny słuchał rozmów obojętnych, lub wesołych śmiechów i gwaru, dobiegającego z za ściany, gdzie bawili się zebrani właśnie u wachmistrza goście.
— Jutro, dziś późno, niema czasu — objaśni małoletni synek gospodarza, odnosząc mu kwit z powrotem.
— Do jutra czekać nie mogę... reny! W okręgu powiedzieli, że dziś wydadzą.
Malec ruszył ramionami, nie wyrzekł słowa i oddalił się w głąb mieszkania. Ujbanczyk, przyzwawszy na pomoc wszystkie zapasy swojej niezłomnej cierpliwości, wartował dalej u progu z kwitem w ręku. Wyjście z domu było tylko jedno przez kuchnię, musiał więc doczekać się kiedyś gospodarza. Los zlitował się nad nim wcześniej, niż się spodziewał; wkrótce drzwi otworzyły się szeroko i ukazał się w nich gruby, wąsaty Kozak, w szarym, wojskowym szynelu.
Ujbanczyk poznał wachmistrza i wysunął się z cienia.
Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/49
Ta strona została przepisana.