Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/53

Ta strona została przepisana.

strzeże dostać w nasze ręce, bo będzie miał dziurę we łbie jak Bóg na niebie.
— Te-te-te! Nie trzeba. On i tak ma ich dosyć, całych trzy: w gębie i w nosie... i skończyło się! — rozległ się w pobliżu drwiący głos Dżjanhi.
Z obu stron posypały się przekleństwa, zgubne życzenia. Tymczasem Ujbanczyk uszykował narty i świsnąwszy na reny, ruszył z miejsca pędem.
Mimo oburzenia za lekkomyślnie przegrane rzeczy, szczerze uradował się poczciwiec, ujrzawszy na drodze czekającego nań brata. Dżjanha, jak zawsze rzeźki, wesoły, zręcznie wskoczył do nart, mknących — chyżo po ubitym szlaku.
— Bałem się, żeby ci za mnie skóry nie wyłoili — zawołał, śmiejąc się.
— Łotr jesteś! z pustemi rękoma jakże wrócimy do domu! Ach Dżjanha, Dżjanha!
— Czyż ja chciałem? Owszem, o mało nie wróciliśmy z wielkiem bogactwem. Gdybym był mądry, przestał wczas, ale chciwość mię opętała.
— A dużoś wygrał?
— Dużo, dwadzieścia rubli.
Ujbanczyk aż cmoknął z żałości.
— A później wszystko poszło. Jeszcze dobrze, ześ przyszedł, bo by świtę zwlekli, czapkę wzięli, wszystko przegrałem.
— I ani grosza me zostało?
— Ani grosika.
— Cóż będziem robić? Nie jadłem dzień cały!
— I ja też.
— I zupełnie z pustemi rękoma. Ten Andrzej, niby dziecko małe — dodał z dąsem; poczem opowiedział bratu z kolei o swych niepowodzeniach, o sprzeczce z wachmistrzem, postanowieniu nie brania mąki. Dżjanha tego samego był zdania, a zresztą