Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/56

Ta strona została przepisana.

z pod łóżka, nosiły cechy takiego roztargnienia, takiej obojętności dla zajmowanego miejsca, że zdawało się, jakoby w każdej chwili gotowe były powędrować n. p. ze stołu — naprzykład pod łóżko, z półki pod piec, a z szaflika na stół. Książki tylko i papiery na półeczce nad stołem, ułożone były porządnie, a niektóre nawet połyskiwały złoconymi grzbietami kosztownych opraw. Na ścianie, nad łóżkiem, rozpierała się szeroko ogromna, kolorowana mapa Syberyi, pewna widocznie zawojowanego przez siebie stanowiska.
Ujbanczyk czekał długo, cierpliwie, ale nadaremnie, więc chrząknął.
Toch nado? — zapytał czytający, nie podnosząc jednak od książki głowy i nie ruszając się.
— To ja! Pan mię nie poznaje? Ujbanczyk — odrzekł nieśmiało, ale dość poprawnie po rosyjsku. Czytający obrócił się żywo i jednocześnie sięgnął po leżące na stole okulary.
— Ach, to pan! Czemużeś nie powiedział odrazu, chodźźe pan bliżej. Siadaj! — zawołał z widoczną radością. — Nie poznałem cię, ale bo was poznać niełatwo, wszyscyście tak do siebie podobni, szczególniej zimą w tych waszych włochatych parkach.
Jakut roześmiał się i wyszedł z cienia.
— To prawda, gdzie tam nas poznawać! Tyś jeden, ciebie niełatwo zapomnieć, a nas wielu. — Niezręcznie uścisnął podaną sobie rękę i stał na środku izby nie śmiejąc usiąść. Gospodarz uprzejmie podsunął mu krzesło.

— Siadaj, rozbieraj się! Gościem będziesz. Dawnośmy się nie widzieli. Kapsie[1] — z zadowoleniem wyrzekł jedyny wyraz, jaki umiał po jakucku.

  1. Zwykłe powitanie u Jakutów; znaczy także: mów, gadaj!