Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/58

Ta strona została przepisana.

twarzy cudzoziemca o zagadkowym wyrazie, ocienionej czarnymi zwojami gęstych włosów i takiej również brody. Zachowywał się on znacznie swobodniej, niż brat; proszony siedzieć, nie zajął miejsca natychmiast, ale wązkim nożem, wyjętym z wiszącej u pasa skórzanej pochwy, wyczyścił pierwej starannie obuwie ze śniegu i strzepnął sopelki lodu, pozostałe na futrze; zwierzchniego odzienia nie zdjął jednak.
Tymczasem Ujbanczyk, który kuklankę dawno był zrzucił, grzał się u ognia i powoli do siebie przychodził.
— A cóż, łyże, któreś pan był zabrał u nas, przydały się na co? — pytał już poufalej.
— Nie!
— A co, mówiłem! Na co łyże w mieście? A my, ot, wkrótce będziemy ścigać reny. Przyjechałbyś pan do nas, byłoby wesoło. Mój brat wielki mistrz, ma szczęście na łowach, słynie w okolicy za najlepszego prowodyra.
— A cóż Andrzej porabia? Czy zdrów? A stara Andrzejowa, czy żyje jeszcze? A Niuster, Simaksin, Lelija... wszyscy? cóż porabiają?
— A jak pan wszystko pamiętasz! Żyją, zdrowi wszyscy. A cóż mają robić? Siedzą zwykle, jak ludzie bogaci.
— Co on mówi o Lelii? — zapytał nagle Dżjanha, uważnie przysłuchujący się rozmowie.
— Pyta, czy zdrowa.
— Phi! a co mu z tego? — uśmiechnął się drwiąco i ciekawie z ukosa spojrzał na Rosyanina.
— Co on mówi? — spytał z kolei tenże, uderzony wyrazem twarzy Jakuta.
— Co on mówi? Ech, nic! Wybacz pan, on dziki — tłómaczył brata Ujbanczyk. — On dziwi się, że pan tak wszystko pamięta.