Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/59

Ta strona została przepisana.

— A stary Tunguz? wciąż: niczeho, nietu? — ciągnął żartobliwie Rosyanin, próbując naśladować zabawną wymowę Tunguza.
— Ach, panie! męczy się stary. Bo to oni mają za najcięzszą karę, za najgorsze przekleństwo, gdy im kto powie: bodajeś żył, jak cudzoziemiec, wciąż na jednem miejscu.
Czajnik zakipiał, herbatę zaparzono, goście raz z gospodarzem zasiedli do stołu. Filiżanek znalazło się dwie tylko, musiał więc jeden z nich zadowolić się spodeczkiem; mleka też nie było, ale za to Rosyanin ukrajał po kromce chleba i, położywszy na wierzchu każdej kawałek cukru, podsunął je gościom.
— Pan, widzę, wyuczył się zupełnie, jak po jakucku robić wypada — zachwycał się Ujbanczyk, który pomimo głodu, wstrzemięźliwie i skromnie poczynał sobie z jadłem.
— Czas by już, myślę, było!... Wkrótce upłynie rok, jak tu mieszkam — odpowiedział z uśmiechem gospodarz, kiwnął kilkakroć głową, jak to zwykli czynić krajowcy, i jął prosić gości.
Kuszaj! kuszaj-da!
Obaj bracia zaśmiali się głośno, tak zabawnym, a zarazem niezgrabnym był ów ruch cudzoziemca, tak dziwacznie zatrzęsła się jego broda i błysły okulary; on sam poczuł, jak to nie pasowało do jego smutnej, poważnej postaci, bo odwrócił się i zarumienił, jak wiśnia.
— Proś! — szepnął Dżjanha, szturchnąwszy w bok brata, ale ten tylko się niżej nad spodeczkiem pochylił, udał, że nie słyszy, i ssał łapczywie gorącą herbatę.
Rozmowa urwała się; w ciemnych, rozweselonych na chwilę oczach gospodarza zapłonął znowu