Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/60

Ta strona została przepisana.

wyraz cichej tęsknoty. Ujbanczyk tracił odwagę, patrząc w te oczy szczere, dobre, ale jakieś obojętne, w siebie zapatrzone; daremnie Dżjanha deptał go w nogę i szturchał w bok coraz mocniej, daremnie szeptał:
— Proś, głupcze! Na co czekasz jeszcze? Jużeśmy wszystko zjedli!
Tak, zjedli już wszystko, wypili, a miejscowe pojęcie przyzwoitości nie pozwalało siedzieć dłużej, niby wyczekując na więcej: wstali więc, wzdychając, i poczęli się odziewać. Dżjanha był mocno na brata rozgniewany i grubiańsko wyszarpnął mu swoją czapkę z ręki, którą ten wziął przez pomyłkę. Gospodarz świecił im, skubiąc brodę w zamyśleniu, nie wiedząc, nie słysząc, jak sobie przymawiali. U progu ścisnął im mocno ręce na pożegnanie.
— Ach, ty ciuro! ach, ty dudo! Dlaczegożeś nie prosił? — wymawiał Dżjanha bratu.
— Ty tego nie rozumiesz, Dżjanha — bronił ię chłopak łagodnie — gdyby on był taki, jak inni!
— Gdyby był taki, jak inni, toby nie dał, a tak da. Chcesz? ja pójdę!
— Nie, już lepiej ja sam — odrzekł po chwili namysłu i, zmitrężywszy jeszcze czas jakiś, zdjął czapkę i pociągnął za rzemień u drzwi.
Cudzoziemiec uprzątnął już ślady wieczerzy i siedział przy stole, pochylony nad książką.
— Ach, to wy. Czegoż chcecie? Czy nie zapomnieliście czasem czego? — zapytał podnosząc głowę na stuknięcie drzwi.
— Ja... nic... tylko... wybacz pan, że tak z pustemi rękoma... Pożycz rubla... Niepohamowany czujemy niedostatek... na wieki wieków... amen! — bąkał Jakut, kręcąc czapkę i nie podnosząc oczu z ziemi.