Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/62

Ta strona została przepisana.

glądając przy blasku gwiazd w zmienioną twarz brata.
— Pół bochenka chleba. Sam nic nie ma.
— Dobre i to. Zawsze nie wygnał bez datku, jak psa — mruknął pochwalnie Dżjanha, siadając na narcie.
Ta połowa bochenka czerstwego, razowego chleba była jedyną zdobyczą, jaką wywieźli z miasteczka. Dżjanha przez całą drogę toczył o niego bój z Ujbanczykiem, który, nie dowierzając wstrzemięźliwości brata, nosił go wciąż za pazuchą, aż wreszcie dosięgli mieszkań ludzkich i dowiedzieli się, że im głód więcej nie grozi.
Tajga, owiana tchnieniem ciepłego wietrzyka, dmącego z południa, ogrzana promieniami słońca tylko niekiedy przyćmiewanego siwemi chmurami, odmiękła nakoniec i poczęła już karmić ludzi po trochu.
Na ciężkich, sinych, połyskujących śniegach tu i ówdzie widzieć się dawały wzdłuż drogi podwójne wstęgi śladów łyż, płytkie, szerokie, białe i od białości stepu ślicznie odcięte z jednej strony wązkim, żałobnym kantem przez krawędź rzucanego cienia; z drugiej złocistą, mleczną lamą przeciwległego słońcu ich załomu. Wśród borów grudki szronów z drzew osypane, mieszając niekształtne swe centki z kapryśnymi wzorami ptasich i zwierzęcych nóg przyćmionych misterną koronką cienkich, kołyszących się nad niemi gałązek, kładły na chłodne pokrycie zimy wesołe, choć jeszcze niepewne, drzące arabeski wiosny. Szept wiatru, tak odmienny od szumu zimowej wichury; szafir nieba, na którego tle dzień rysował dobitnie wciąż jeszcze bezbarwne, ale powoli już tracące martwą marmurowość krajobrazy; a głównie powietrze, ciepłe, wilgotne dające się bez lęku