Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/65

Ta strona została przepisana.

zważał. Mimo to obaj nie tracili dobrego humoru; owszem, im bliżej byli domu, tem burzliwszą stawała się ich wesołość.
— Uruj, Dżjanha! uruj! Dziesięć wiorst tylko zostało! — krzyczał Ujbanczyk, wznosząc do góry twarz szeroką, miedzianą i pręt-poganiacz wyciągając ku niebu.
— Jak tylko przyjedziemy do domu, natychmiast gonić! Czy zgoda?
— A jakże! I pora nastała, i pogoda śliczności — cicha, jasna, jak trzeba! — zgodził się brat starszy; wyprzedził Ujbanczyka, opuścił swoją nartę i z lejcami w ręku wskoczył na tego sanie.
— Tylko wiesz co, nie udamy się dziś do Andrzeja, ale pojedziemy nocować na „Uchun-kiel“, tam pewnie nasi rybaczą. Puść mię przodem! Co? dobrze?
— Nasi, to jest, chciałeś powiedzieć, dziewczęta! Och, Dżjanha! Dżjanha! filut z ciebie. Lecz zgoda, pojedziemy; ale przodem ja cię nie puszczę, bo jeszcze daleko, ty reny na nic zamordujesz. Andrzej będzie się gniewał.
Nie usłuchał go jednak Dżjanha; wypatrzywszy dogodne miejsce, świsnął przeciągle, machnął silnie długim poganiaczem, aż ten wygiął się w pałąk i kościanem ostrzem, nasadzenem na jego koniec, dziobnął, jak żądłem, spasione zady zwierząt. Wystraszone reny natychmiast pochyliły łby i, wyrzucając silnie racicami, pomknęły z kopyta. Ujbanczyk usiłował dotrzymać mu w biegu, więc czas jakiś pędzili obok siebie. Narty, luźnie uczepione na długich sznurach, ślizgały się po nierównościach drogi, staczały, niby łodzie pływały, nurzały się w śniegach, pędziły śladem czterech wskok wyciągniętych reniferów, które leciały przed siebie na oślep, jak cztery jednocześnie