Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/73

Ta strona została przepisana.

Drobny, drobny deszczyk nagle spadł,
Białe, niby sierść kobylich nóg,
Chmury, kłębiąc się,
Płyną!...

I na przemian, to śpiewając, to deklamując, opowiadał obszernie o przygodach człowieka „lepszego od innych na długość cięciwy“ i o ślicznej, ukochanej przezeń dziewczynie z „oczyma z chalcedonu“, z ustami jędrnemi, jako kamień twardy, z twarzą jasną, jako kamień drogi, z czołem świecącem, niby dziewięcio-promienne słońce, z ciałem bladem, niby nieukazujące się słońce, w świetlanej bez cienia odzieży, poprzez którą przeświecają członki białe, miękkie, jak świeżo spadłe śniegi, i kości wysmukłe, w których niby żywe srebro, przelewa się krew i szpik.
Ogień zagasł; wykrzykniki; ehę! tak! aj-kabyń! jakimi słuchacze podtrzymywali energię opowiadającego, stawały się coraz cichsze; rzadsze, wreszcie zupełnie umilkły.
— Śpicie? — zapytał Dżjanha, a otrzymawszy w odpowiedzi przeciągłe, wieloustne chrapanie, otulił się starannie w ciepłą zajęczą kołdrę, i usnął.

IV.

Po ciepłym, słonecznym dniu, cichy zapadł wieczór, wróżąc noc zimną, a nazajutrz dzień jasny, pogodny. Środkiem ogromnego jeziora, dymiącego z lekka różowym nocnym oparem, sunęła, wyciągnąwszy się sznurem, nieduża karawana ludzi. Na czele jej postępowało trzech łowców na łyżach,[1]

  1. Łyże — duże, cienkie, elastyczne deski z zagiętymi do góry trójkątnymi dziobami, długie od 5 do 8 stóp i na stopę