i cuchnie. Ot, jesienią to wyborne: tłuste, kruche... jak topione masło. I polowanie wtedy... śliczność — zagadnął przeciągle tonem wytrawnego opowiadacza Dzjanha.
Obecni uszu nadstawili, a on, zachęcony ich uwagą, tak dalej prawił:
— A tylko niebezpieczne, można utonąć! A to znów raz miałem takie zdarzenie. Poszliśmy na jeziora szukać do spółki: ja, Kozak i Długi. Kozak pozostał pilnować koni, a ja z Długim udaliśmy się na czaty. Noc była pogodna, ciemna, chmurna — ręki wyciągniętej nie dojrzysz. Wietrzyk powiewał od brzegu. Siedzieliśmy: ja na wodzie chowam się w czółenku, w trawie, a Długi opodal na ziemi, w krzakach. Czekamy, czekamy... długo! bardzo długo! Już mi nawet dokuczyło! Nagle słyszę: cłapie, ale jakoś dziwacznie. Myślałem, że to Długi, — znacie go — trzpiot! Ale nie! widzę — idzie zwierz!... Czarny, ogromny, niby łoś!... W wodę nie poszedł, a tylko stanął u brzegu i chłepce i coś, jakby nie na „dzikusa“ wygląda... Lecz noc była ciemna — nie widzę. To niby rogów nie ma, to znów ma, to niby „dzikus“, to niby coś innego. I boję się, że zdobycz ujdzie, i znów rozważam... A tymczasem powoluchnu podpływam coraz bliżej i bliżej. Jużem wzniósł dzidę, by pchnąć, gdy nagle jak ziewnie... aż mi serce wskoczyło do gardła — poznałem... Czekam wylękły, co będzie dalej, ale „on“ postał, postał, otrząsł się jeszcze, wody troszeczkę pochłeptał i poszedł w gstwinę, aż zatrzeszczało po lesie... — Cóż? uciekł? — pyta Długi, nadbiegając z hałasem. — „Milcz!“ — kok![1] „Kok!“ — powtórzył
- ↑ Tak Jakuci tej miejscowości przezywają niedźwiedzia, gdy go nie chcą nazwać po imieniu.