Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/87

Ta strona została przepisana.
V.

Dzień już był dawno. W jurcie Andrzeja ogień trzeszczał na kominie, Lelija uwijała się około niego, brzękając naczyniami. Chora Andrzejowa, jak przygrzana ciepłem jaszczurka, wsunąwszy żółte, wychudłe nogi w przestronne sary[1], nadziawszy na plecy podbitą zającami kurtkę, a na głowę ogromną, rysią czapkę, siadła na brzegu łoża i, pokaszlując, śledziła złemi; zaropiałemi oczyma gospodarującą dziewczynę Andrzej, umywszy się w kącie za kominem i przyczesawszy starannie kościanym grzebieniem swoje rzadkie włosy, podniósł twarz miedzianą, pomarszczoną i zagasłemi, brudno-zielonkowatemi oczyma wpatrywał się w stojące na półeczce pod powałą obrazy; już zrobił pierwszy znak krzyża, schylił się w poważnym ukłonie, gdy na podwórzu rozległo się szczekanie psów, wesołe poświstywanie i okrzyki Niustera:
— Noch! noch! noch!
Ruchliwa Lelija pierwsza skoczyła ku wejściu; we drzwiach spotkała Simaksin, wracającą z obory, wylękłą przyjazdem, rozlewającą mleko; śmiejąc się, wyrwała jej naczynie z drżących rąk, ostrożnie postawiła na stole i zręcznie, z szacunkiem, ominąwszy na środku stojącego i modlić się nieprzestającego Andrzeja, wybiegła z jurty.
— Noch, noch, noch! — mruczała odurzona Simaksin, grzejąc u ognia zgrabiałe palce. — Rena, a rena, rena!
W jurcie wszczął się ruch.

— A dużego? — spytała żywo Andrzejowa spróbowała wstać.

  1. Sary — obuwie ze skóry.