Strona:Wacław Sieroszewski-Na kresach lasów.djvu/92

Ta strona została przepisana.

nie zgodzi płacić co za swoje utrzymanie! Taki bogacz... aż grzech — gderała zgryźliwie chora.
— Cicho!... półgłosem ofuknął Andrzej. — może rozumieć, a tylko udaje. Kto go wie! Różnie bywa! — i starając się surowej swej twarzy nadać jak najłagodniejszy wyraz, zwrócił się do cudzoziemca:
— Jak się nazywasz, panie Rosyaninie?
Nieznajomy, który stał przed ogniem i cienkim, kolorowo na rogach wyszytym ręcznikiem wycierał starannie twarz i ręce, pośpiesznie obrócił się ku niemu, lecz nic nie odrzekł.
— Jak się nazywasz? — powtórzył Jakut już z większym naciskiem, nie spuszczając badawczego spojrzenia z młodej, zwolna rumieńcem zakłopotania zalewającej się twarzy pytanego.
— Nie rozumiem — odrzekł wreszcie stłumionym głosem, mrużąc oczy.
— Nie-roz-u-miem — przedrzeźniał półgłosem Jakut i krzyknął niecierpliwie po rosyjsku:
— Imię!
— Paweł.
— Bajbał! Patrzcie, zupełnie jakuckie ma imię, dziwiono się za przegrodą.
— Mama... tiatia? — indagował dalej Andrzej.
— Są, są. Daleko, bardzo daleko — odrzekł pośpiesznie cudzoziemiec. — Starzy, a jam u nich jeden, jedyny — objaśniał, pokazując samotny palec wyciągniętej ręki. — A pan, widzę, umiesz cokolwiek po rosyjsku, więc tak już źle nie będzie! — zwrócił się radośnie do Andrzeja. Ten nic nie odrzekł — oczu z niego nie spuszczał i spluwał na stronę przez zęby.
Paweł tymczasem nadział ciemną, sukienną bluzę, włosy i bródkę uczesał, a spojrzawszy na filiżanki