jednak była po stronie Chajłacha. Daremnie Keremes starała się pomódz mężowi. Kostia nie czuł uderzeń, nie czuł dłoni, silących się ścisnąć jego krtań, a schwyciwszy za gardło Jakuta, sypał na jego głowę ciosy, zdolne byka ogłuszyć. Chabdżij bronił się coraz słabiej, wreszcie rozwarł ręce, zwolnił uścisku i rzucony przez Kostię, potoczył się z łoża, zrywając za sobą zasłonę. Jak przez sen widział Keremes broniącą się jeszcze czas jakiś, zmuszoną uledz w końcu — i omdlał.
— Suka! Ukąsiła! Czego wyjesz? — zawołał wpół z gniewem, wpół ze śmiechem zrywając się Kostia i ocierając z twarzy broczącą krew.
— Zabity!... Nie żyje! Ratunku!... — zajęczała Keremes, lecz Jakut ocuciwszy się, już odepchnął ją i nakrył głowę zerwaną zasłoną.
W kącie mruczała wystraszona Upacza.
Keremes odurzona tem wszystkiem co zaszło, siedziała na ziemi, oparłszy się plecami o łóżko; dopiero wtedy, kiedy odziany już Kostia rozniecił ogień, przypomniała sobie, że jest nagą i wstydliwie naciągnęła koszulę.
— Cóż ty! długo będziesz klepała pacierze?! — krzyknął na nią Chajłach. — Niewinność jaka... Myślałby kto — panienka... Wstawaj! wstawaj! i ty! — krzyknął na Chabdżija, trącając go nogą, lecz dziki wyszczerzył zęby i ukąsił go za obuwie.
— Pies!... pies... istny pies! — wołał wesoło Kostia, znowu trącając.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/106
Ta strona została skorygowana.