Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/116

Ta strona została przepisana.

zabłysły niespokojnie. Skrył się do chaty na widok powracających Chabdżija i Keremes.
Niepokój jego rósł w miarę zbliżającego się świtu. Nie mógł sobie znaleźć dogodnego miejsca. To chodził, to kładł się, to siadał — i znów zrywał się i chodził.
Jakuci śledzili go bacznie, popijając w kąciku herbatę. Nikt do niego nie odzywał się ani słówkiem.
— Herbaty nawet nie dali! — myślał z goryczą. — Nóż zapomniany skradli.
Nagle chodząc, potknął się o pęk leżących w kącie rzemieni.
— Co to?
— To moje... Ko... konie pętać! — wyjąkał robotnik księcia, wyrywając mu rzemienie z ręki.
— A! — Kostia zbladł jak chusta... wargi mu zadrgały, twarz wykrzywiła się, czoło pokryło się guzami skurczonych mięśni. Przeszedł się zwolna wzdłuż izby, ciągnąc za sobą po ziemi prawą nogę, która znowu poczuła dawno zdjęte z niej łańcuchy i błyszczącemi oczyma wpatrzył się w ostrze leżącej w kącie siekiery.
— Nie! Nic z tego!... Ani ja, ani ty! — ryknął i schwyciwszy żelazo z błyskawiczną szybkością, wzniósł go i stanął nad wieczerzającymi.
Jakuci w osłupieniu patrzyli nań, nie ruszając się z miejsca, lecz gdy świsnęła siekiera i najbliżej Chajłacha siedząca Upacza potoczyła się bezwładnie na ziemię, rzucili się ku wyjściu. Jednym tygrysim