Za nim, trzymając za cugle wierzchowego renifera, wysuwał się młody chłopak, twarzą i ubraniem do niego podobny.
— Selticzan! — krzyknęli wszyscy — przyjechałeś nareszcie... ty — ojciec nasz!... A my już myśleli, żeś ty nas ginących opuścił! Co nowego? Goś tam usłyszał i widział za górami? Co porabia lud Memela? Żyjąż jeszcze? — Czy też może, jak my, ostatniem oddychają tchnieniem? A ty co myślisz robić, panie nasz? Przychodzisz-li sam, czy z całym narodem? Powrócisz w góry? — Czy też pójdziesz nad morze? — wypytywali przybyłych.
Selticzan, synowi oddawszy cugle, wszedł pośród otaczających ognisko, każdego przywitał podaniem ręki i siadł obok kniazia[1], ubranego po jakucku, który pośpiesznie usunął mu się z miejsca; poczem, wydobywszy z kapciucha maleńką chińską fajeczkę, powoli napełniał ją tytuniem.
Gromada przycichła i kołem rozsiadła się znowu.
— Już dwa miesiące temu, jak mór przedostał się za szczyty spokojnym, poważnym głosem odezwał się starzec. — Lud Memela przerażony rozproszył się, pociągnął nad morze, ale innemi drogami, ażeby ominąć miejsca klęski. Tu nie macie ich co czekać. A mój obóz przybędzie wieczorem.
— Ach, Selticzanie, któżby wątpił, że ty przyj-
- ↑ Kniaź w gminie tunguskiej znaczy tyle, co u nas sołtys.