Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/132

Ta strona została przepisana.

Nic się już nie zostało, co mogło mieć smak. Czyż my, koczujący w górach, z głodem się nie znamy? A i Tumara czyż był ostatni wśród „dobywających?“
— Pierwszym był!... — zaświadczyli słuchacze.
— Ale tymczasem stała się rzecz taka... Dużo nas było, a pozostało tylko czworo: ja, żona, syn i córka. Szliśmy wciąż, spragnieni widoku ludzkich twarzy... Wstępowaliśmy do wszystkich znanych miejsc, do wszystkich starodawnych legowisk i wszędzie znajdowali wystygłe popioły ogniska... Ludzie pouciekali, przez niebezpieczeństwo rozpędzeni... My w naszej wędrówce coraz bardziej oddaliliśmy się od nich... A kiedy, spuściwszy się z gór, ujrzeliśmy drągi namiotów, skórą nie pokryte, siły nas opuściły... Mimo to jednak szliśmy dalej, nie ustawali w szukaniu. Nie tak to łatwo bowiem człowiekowi wyrzec się życia i umierać w śniegach, nie dawszy żadnej wieści o sobie... Grzebaliśmy w śmieciach, rozrzucali wilgotny popiół zimnych ognisk, szukając okruszyn jadła, a ogryzaniem kości, porzuconych przez psy, podniecaliśmy jeszcze nasz głód. Aż przyszło do tego, żeśmy nie mogli patrzeć bez drżenia na własne nasze dzieci pełne ciała i ciepłej krwi. „Tumara, dla ocalenia rodziców niechaj umrze dziewczyna“ — powiedziała nakoniec żona. Żal było dziecka; patrzyła na nas, nie rozumiejąc. „Talo“, mówi jej matka, „według starego obyczaju, kiedy ród ginie, naprzód umiera córka...“