Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/133

Ta strona została przepisana.

— Racya!... — potwierdzili słuchacze.
— „Idź, Tale, umyj się w śniegu i po raz ostatni wyjrzyj na świat boży...“ Dziewczyna zrozumiała i chciała uciekać, ale ją zatrzymali; więc płakała i prosiła: „Zaczekajcie do wieczora; Bóg może co ześle... Ja chcę żyć... ja się boję!...“ Więc my czekali i wypatrywali. Dziewczyna co chwila wychodziła z namiotu, dłonią osłaniała oczy i spoglądała w stronę lasu, a za nią za każdym razem szła matka, nóż schowawszy w rękawie. Zaczynało już szarzeć. Dziewczyna coraz częściej wychodziła i coraz dłużej wystawała w progu, a ja leżałem w cieniu, oczekując co z tego będzie. Nagle słyszę na dworze krzyk... Serce zamarło we mnie. Wchodzi żona z nożem w ręku i zatacza się, jak pijana... „Zabiłaś?!... „Nie, Bóg ulitował się, — mówi — zwierz idzie lasem na dwa stąd strzały!...“ Porwałem się z miejsca i z synem wybiegłem za drzwi. Pod namiotem siedziała dziewka, z wyciągniętemi przed siebie rękami, a w lesie, niedaleko, stał zwierz...
— Stał zwierz!... — powtórzyli słuchacze.
— Czyliż trudno myśliwemu zabić pasące się zwierzę? Ale członki moje wyschły od głodu, żyły osłabły od męki i, skradając się do zdobyczy, ledwie mogłem utrzymać broń w trzęsących się piszczelach. A kiedy ugodzony kulą zwierz zaczął uciekać w krzaki, jak wilki rzuciliśmy się za nim... I tak. Bóg pomógł — zostaliśmy przy życiu, aby znów jutro umierać...