wany, zaryczał on, jak stado drapieżników na widok łupu... i w jednej chwili mistrzowską ręką na miękką rzucony skórę, umilkł, chociaż drgać nie poprzestał.
— O, Goloronie!... — jęknął wróżbita, twarz zakrywając rękami.
I znowu cisza. Słychać tylko było czkawkę, poziewanie i niewyraźne mamrotanie czarownika; taka, jak poprzednio, muzyka i takież odzywały się westchnienia. Górą, ponad tymi dźwiękami, płynęły naśladowania zmieszanych krzyków orłów, jastrzębi, wron i czajek, które, niby krążąc stadami, wrzeszczały i krakały naprzemian z niezrozumiałemi zaklęciami wróżbity, niby, poruszone nadziemskim widokiem czegoś groźnego, śpieszyć chciały powiadomić o tem panów swoich, w napowietrznych przebywających światach.
Stopniowo zaklęcia stawały się wyraźniejszemi, słowa — zrozumialszemi, aż wreszcie z ust wróżbity wybiegła pierwsza zwrotka hymnu:
— „Czy słyszycie szum od morza?...“
— O, tak! — odpowiedział paź.
— „Ja, który jestem pierwszy wśród stworzenia...“
— Zaiste — potwierdził paź.
— „Ja wśród wybranych najpierwszy...“
— Zaprawdę — powtórzył paź.
— „Niech przyjdą palący jak tarcza słoneczna!...“
— Niech przyjdą!
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/141
Ta strona została przepisana.