— Młody jesteś i nieświadomy...
— No, dobrze, ale z tego nic nie będzie — odrzekł łowiec i, potrząsnąwszy głową, odszedł na bok.
Ta krótka rozmowa nie uszła uwagi innych i wywołała różne postronne gawędy.
Selticzan pod koniec uczty odzyskał zwykłą sobie uprzejmość, jak przystoi na gospodarza, ugaszczającego drugich i nie żałującego dobytku.
Ale kiedy wrócił do siebie pod namiot, nie ukrywał zatroskania swego i zamyślony siedział przed ogniem, na nic nie zwracając uwagi; nie widział nawet wieczerzy, którą żona przed nim postawiła.
— Jedz, Selticzanie!... Nie smuć się, panie nasz: my twoje sługi wierne... — przemówiła ona nareszcie, trącając go w ramię.
Starzec pytająco wzrokiem powiódł po rodzinie, z miłością wpatrzonej w niego, i uśmiechnął się. Zjadł sporo i ze smakiem, gdyż, według wyobrażeń tunguskich, niema w życiu takiego wydarzenia, które byłoby w stanie odebrać tłustej reniferzynie jej smakowitość.
Następnego ranka wcześniej obudził się od innych i, nie rozniecając przygaszonego ognia po raz pierwszy może od czasu, jak został gospodarzem, ostrożnie, nie budząc nikogo, pocichutku wymknął się z namiotu.
Słońce nie ukazało się jeszcze nad górami, ale świeciło gdzieś tam już nad ziemią. Jutrzenka znikła, a na nieboskłonie rozpostarło się światło dzienne.
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/147
Ta strona została przepisana.