Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/15

Ta strona została przepisana.

wszy się, odsłoniła tu i owdzie kawałki blado-błękitnego nieba. Słońce wyjrzało nagle przez jedno z takich okienek i okolica, przed chwilą tęskna i zapłakana, rozjaśniła się blaskami złota i pogody. Padł na nią odcień wesela pół figlarny, pół rzewny i była w tym uśmiechu, w tych szatach jesiennych, zawiędłych, wyżółkłych, podobna do opuszczonej kobiety, której przelotny kaprys stygnącego już kochanka znów podarował chwilę pieszczoty i szczęścia. Krople deszczu błyszczały, jak brylanty na poczerniałych gałązkach drzew i krzewów; niebo umalowało się kolorami karminu, a na kołyszących się jeszcze łozach drgały perły minionych łez, minionej burzy.
Przedemną, między dwoma słupami dwóch wysokich przylądków, będących cząstką dwóch, w przeciwnym kierunku biegnących ramion lasu, błyszczała powierzchnia jeziora. Jego brzegi coraz bledsze, coraz niższe i mglistsze, w miarę tego, jak się oddalały, nikły za krawędzią pobliskiego urwiska. Rosły tam cienkie, wysokie modrzewie, gęsta łozina, krzewy i trawy, drobne z powodu odległości, a wyraźnie i czarne wskutek odbijających się na nich z tyłu promieni zachodu, tworząc na blado-różowem niebie dziwnie misterną koronkę czarnych gałązek i liści. W górze nad niemi zawisły szare, ciężkie, złotem i purpurą dzierzgane chmury, a u dołu między dwoma pianą obryzganymi brzegami igrały,