goniąc się wzajem, malowane barwami nieba fale jeziora.
Ścieżką, wijącą się śród pożółkłych traw, poszedłem przez łąkę ku owemu urwisku.
Jakże brzydko i ponuro wyglądał z bliska ów „szajtan tumuł“![1]. Jednostajne, płaskie, brudnozielonym mchem i liśćmi „maroszki“[2] porośnięte wzgórza, łagodną falą toczyły się na zachód ku gasnącemu słońcu; pokrywający je las — rzadki, suchotniczy nie ubierał ich, lecz szpecił, stercząc tu i owdzie pojedynczymi osobnikami, podobnymi do włosów, pozostałych na świeżo wyłysiałej głowie. Milczenie i zmrok nadciągającej nocy opanowały już podnóże boru, tylko gdzieniegdzie w górze na nagim, skrzywionym przez wiatry wierzchołku modrzewia dopalał się zapomniany promień słońca.
Chwilę postałem, przypatrując się tej dzikiej miejscowości, w głąb której zapuścić się o zmroku nie śmiałby żaden z krajowców. Głęboki spokój ją zalegał: coraz ciszej szumiały rozkołysane wody; zorza gasła, raz jeszcze tylko błysnęła wyraźniej, przedostając się przez siatkę mniej gęstych zarośli, i zapalając po drodze powierzchnię jakichś nieznanych mi jezior. Poszedłem ku owym wodom, nęcony ciekawością, pędzony tęsknotą.