Jakutka z niechęcią położyła robotę i wstała poprawić ogień.
— Toch nado?
— Popatrz... wyjrzyj!... Nie gniewaj się, że tak często... ale boję się, że nie doczekam... Czy nie widać jeszcze?
Dzika pochyliła się nad chorą i wpatrywała się w jej twarz wychudłą: starała się odgadnąć, co mówiła, po wyrazie oczu, po ruchu ust, gorączką spieczonych.
— Ach, nie rozumie... Co za męka!
— Toch?... Toch skazywaj... — pytała Jakutka.
Chora wskazała drzwi.
— Eng... eng!... — kiwnęła głową, poprawiła kołdrę i poduszki, które się osunęły i wyszła.
W jurcie zapanowała zupełna cisza; nawet dzieci umilkły i oczy na drzwi zwróciły. Chora leżała bez ruchu; głowa jej opadła na bok, oczy zamknęły się, długie rzęsy rzucały cień na zapadłe policzki.
Płomień ogniska, porwany podmuchem wpadającego przez otwarte drzwi powietrza, buchnął jaśniej i jaskrawym blaskiem oblał białe futro na ścianie, fałdy i zagięcia pościeli i na poduszce rozsypane, gęste, złote włosy, niby nimbus otaczające twarz chorej. Na maleńkim stoliczku, tuż u wezgłowia, połyskiwał złoty zegarek, stały szklanki, flakoniki i rozmaite podróżne drobiazgi.
— Zosiu, chodź tu... Gdzie jesteś?... — szepnęła chora...
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/160
Ta strona została przepisana.