rować... Tam epidemia... dyfteryt... Bałam się o Zosię... Bałam się, że... ciebie mogę już nie zobaczyć...
Lekki rumieniec oblał jej przeźroczystą twarz, uśmiechnęła się i położyła kształtną, wychudłą rękę na kędzierzawej głowie męża. On zdjął tę rękę i przycisnął do piersi.
— Cóż?... nie pytasz o córkę?... Zosiu, chodź... przywitaj się z ojcem.
Mężczyzna wstał i z pewnem zakłopotaniem powiódł wzrokiem dookoła. W kącie izby wpośród gromady Jakutów stała jego dzieweczka. Spotkawszy się z wejrzeniem ojca, twarzyczkę odwróciła i cofnęła się w tył.
— Zosiu, nie bądź dzika! — rzekła matka.
— Chodź do mnie, córeczko — odezwał się ojciec.
Dziewczynka nie ruszyła się. Wówczas podszedł i chciał ją wziąć na ręce, ale dziecko z krzykiem odskoczyło od niego.
— Nie ruszaj mię — zawołało. — Mamo, to nie tatuś... zupełnie niepodobny... Nie taki, jak na portrecie... Boję się!... Ubranie brzydkie... Broda duża!... On obcy!... Jakut!...
Schwycił ją na ręce i począł całować. Dziewczynka płakała i wyrywała się; żeby ją uspokoić posadził na pościeli, przy matce.
— Nie dziw się, Olesiu, — rzekła chora — zmieniłeś się... I ja dostrzegam w tobie coś nieznanego...
Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/163
Ta strona została przepisana.