Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/168

Ta strona została skorygowana.

żnaby przecie wziąć w dzierżawę — przekonać ich, wyperswadować... Bo cóż ty zrobisz, jeśli nie dadzą?...
— Nie jest tak źle, Julio... Dajmy pokój... nie mówmy o tem — przerwał niechętnie. Bądź tylko zdrowa, a wszystko się ułoży...
Julia wpatrywała się w niego wiarą i miłością.
— Wierzę. Ty zawsze znajdziesz sposób wyjścia. Czy masz towarzysza w blizkości? Pisałeś, że gdzieś za Ałdanem. Co to za Ałdan?
— To wielka rzeka, wpadająca do Leny. Bardzo piękna rzeka. Chata moja stoi na samym jej brzegu. Najbliższy towarzysz mieszka na przeciwnym brzegu, o wiorst piętnaście. Ale on należy do innej gminy. Razem nas nie osiedlają.
— Ale widujecie się?... Widywać się wam wolno?...
— Widujemy się... niekiedy... Obecnie on u mnie mieszka... Poczciwy, bardzo poczciwy...
— A przedtem byłeś sam?
— Sam.
— Pomyśleć, serce się krwawi... całe dni słowa do nikogo przemówić!... Nieraz w myśli widziałam las śniegiem zasypany, małą chałupkę z blado migającem światełkiem wśród nocy, jak wieczność długiej, a w tej chałupce ciebie... samego — godziny, dni, tygodnie całe... Jakżeś musiał tęsknić!... Teraz nie będziesz sam!... — zakończyła, chwytając go za rękę.
— Teraz ty będziesz ze mną... Wyzdrowiejesz...