Strona:Wacław Sieroszewski-W matni.djvu/169

Ta strona została przepisana.

pewny jestem. Klimat tutejszy surowy jest, ale jednostajny, a głównie niezmiernie suchy. Chorych na piersi nie spotkałem między krajowcami... A co za powietrze w mojej sadybie!... Co tam za gaj modrzewiowy! Dwóch chłopów drzewa nie obejmie. Dokoła sosny, jodły... W górach rosną cedry... Będę przynosił do domu gałązki... Aromat ich leczy podobno... Chata nasza będzie pachnieć, jak pałac wschodni... A w lecie, jak tam cudnie! Od rzeki wieje chłód. Zwierzyny, ptactwa — moc. Założymy ogród, kupimy krowę... Będzie wszystko, jak ty zechcesz... Będziemy żyć jak chłopi... a ludzie... Bóg z nimi...
Chora usnęła, ukołysana jego szeptem.
— Cudzoziemcze, kolacya podana — wezwała go gospodyni.
Ostrożnie oswobodził palce z uścisku Julii i poszedł do stołu, gdzie siedziała już Zosia i Jakuci. Głodu nie czuł, tylko straszne zmęczenie, będące następstwem nie tyle drogi stu-wiorstowej, odbytej konno i pośpiesznie, ile tylu silnych i niespodzianych wrażeń. Siadł około Zosi i opiekował się nią, ale sam niczego nie tknął, i nie odpowiadał nawet na pytania Jakutów.
— Kiedy myślisz wyjechać? — zaczepił go gospodarz.
— Nie rusz go... biedaczek!... — westchnęła gospodyni.